Z okazji Międzynarodowego Dnia Książki warto zrobić rachunek
sumienia. Ostatnimi czasy przyjrzałam się swoim półkom z książkami i ze
zdziwieniem zorientowałam się, iż daleko im do równouprawnienia. Ba, jak
zastanowiłam się nad swoja listą ulubionych pisarzy to – no właśnie, była to właśnie
lista pisarzy, pisarki się do
pierwszej piątki nie załapały.
Skąd się to wzięło? W końcu kobiety stanowią większość wśród
osób interesujących się literaturą, czytających książki, czy uczestniczących w
spotkaniach klubów książki – nie wydaje się więc, żeby nie miały aspiracji
pisarskich i stanowiły mniejszość wśród twórców literatury (mówię oczywiście o
literaturze współczesnej, w przeszłości takie dysproporcje były normą). W czym
więc problem? Co sprawia, że wśród 38 książek, która składają się na mój stosik
do-przeczytania (tak, wiem, uzbierało się) tylko 10 napisały kobiety?
Nie daje mi to spokoju już od jakiegoś czasu. Zagłębiłam się
więc niepewnie w zakamarki swojego umysłu i oto (wstydliwe) odpowiedzi, które
znalazłam:
Przyczyna 1: Kobiety tworzą
literaturę kobiecą (o kobietach i tylko dla kobiet)
Ze wstydem uświadomiłam sobie, iż faktycznie gdzieś z tyłu
głowy hodowałam takie przekonanie: książki pisane przez kobiety są tylko dla
kobiet. I nie mam tu tylko na myśli, iż kobiety tworzą tylko literaturę kobiecą
czyli chic lit – lekkie,
obyczajowo-romansowe powieści, które szybciej się zapomina niż czyta. Swoją
drogą, znaleźć dobrą powieść „kobiecą”, która Cię pochłania bez reszty na kilka
godzin i dostarcza zarówno wzruszeń jak i rozrywki nie jest łatwo! Jak ktoś zna
takie, proszę polecać w komentarzach :)
Ale tu nie o tym. Chodzi o coś troszeczkę innego – o
przekonanie, że świat opisany przez kobietę, może zrozumieć tylko inna kobieta.
Emocje, przeżycia, doświadczenia bohaterek literatury opisane przez kobiety są
tak bardzo kobiece, że żaden mężczyzna nie może ich zrozumieć, a przez to nie może
czerpać radości czy satysfakcji z tego typu literatury. Tak więc kobiety piszą książki
tylko dla części populacji.
Zdaję sobie sprawę, jak absurdalne jest to przekonanie i
wstydzę się nawet iż zostało wyhodowane w mojej własnej głowie. W końcu, nigdy
nie myślałam, iż męscy bohaterowie opisani przez mężczyzn są dla mnie
niezrozumiali i nietresujący.
Nie potrafię do końca wyjaśnić pochodzenia tego przekonania.
Może dlatego, że. jak już wspomniałam, większość czytanej przeze mnie
literatury wyszła spod pióra (czy klawiatury chyba jest bardziej adekwatne)
mężczyzn. Przez to, większość powieści, które przeczytałam to historie
opowiadane z perspektywy mężczyzn (oczywiście z wyjątkami, zdarzają się powieści
pisane przez mężczyzn pisane z perspektywy kobiet, bądź o kobietach, ale
patrząc statystycznie jest ich zapewne mniej). Choćby krótka refleksja nad tą
moja nieszczęsną listą ulubionych pisarzy: Kurt Vonnegut, Vargas LLosa, J.D.
Salinger (który napisał więcej niż tylko „Buszującego w zbożu”!), Raymond
Carver, Haruki Murakami. Autorzy stonowanych emocjonalnie opowieści o smutnych,
zagubionych mężczyznach. Nic dziwnego, przy takich przykładach, ze kiedy trafiam
na powieści napisane przez kobiety, ich emocjonalne bogactwo każe mi wątpić,
czy mogą one być przekonujące również dla tych, którzy tworzą powściągliwe światy
męskich bohaterów.
I tu dochodzimy do kolejnej przyczyny, mojego unikania
pisarek:
Przyczyna 2: Kobieca literatura jest zbyt
emocjonalna.
Tak, to kolejny mit, który
wykiełkował na żyznej glebie mojego omylnego mózgu. Nie potrafię wskazać tego
momentu w mojej historii życia, kiedy pojawił się we mnie lęk i opór wobec
kontaktu z twórczością kobiet, ale istniał na pewno. Lęk przed doświadczeniami
i przeżyciami, które towarzyszyły lekturze. Po serii książek, które opisywały
emocjonalne bogactwo i cierpienie w tak realistyczny sposób, iż wrażenia z
czytania mogłabym porównać do bolesnego wbijania zimnych szpilek w różne części
ciała w najmniej oczekiwanych momentach. Pamiętam napięcie w całym ciele, które
towarzyszyło mi gdy czytałam „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” Aglaja
Veteranyi, „Sercątko” Herty Muller czy „Kwietniową czarownicę” Majgull Axelsson.
I choć wszystkie te książki zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, pochłonęły
mnie w owym czasie całkowicie, to pozostawiły niezatarty ślad w mojej psychice i
chęć unikania podobnych stanów w przyszłości.
Trochę podobnie mam teraz z
filmami Hanekego – wiem, że „Miłość” to film wybitny, słyszę to wciąż i w
kółko. I wiem, że mi się spodoba. Ale wiem też, że będę cierpieć oglądając, tak
jak cierpiałam podczas oglądania „Białej wstążki” . I nie mogę się zdobyć na
to, by znowu sobie zafundować tego typu rozrywkę.
A z drugiej strony – doskonale wiem,
iż tego typu emocjonalne doznanie w kontakcie ze sztuką, to tak naprawdę jej
istota. Nie czytam książek, nie oglądam filmów tylko po to, by się relaksować i
żeby było miło i przyjemnie. Czytam, oglądam, słucham też po to, żeby się
dowiadywać więcej o świecie, o ludziach, żeby wiedzieć co oni wiedzą i czuć, co
oni czują. Żeby doświadczyć czegoś nowego, odkryć coś o innych i o sobie.
Tak naprawdę, ta emocjonalność w
literaturze, o której wspominam, to jej ogromna zaleta. Zamiast uciekać od
niej, chciałabym ją bardziej docenić. To powinien być powód częstszego sięgania
po książki napisane przez kobiety, a nie unikania ich. Czas więc przestać
chodzić na łatwiznę, kiedy kolejnym razem będę sięgać po książki z
bibliotecznej czy księgarnianej (albo raczej: allegrowej) półki. To moje nowe
postanowienie.
Przyczyna 3: Obraziłam się na pisarki.
Nie zawsze tak było, że na mojej liście lektur dominowali
mężczyźni. Wręcz przeciwnie, jako nastolatka czytałam niemal wyłącznie książki
napisane przez kobiety. I nie byłam w tym sama – czytały je moje przyjaciółki,
kuzynki, a w przeszłości i mama i jej znajome. Te wszystkie czytane z wypiekami
na twarzy historie miłosne stworzone przez Krystynę Siesicką, Martę Fox czy Małgorzatę
Musierowicz. To niemal powalające uzależnienie od ich książek, czytanych w
kółko, raz za razem, wyobrażanie sobie siebie w roli głównych bohaterek,
wyobrażanie swojego życia w oparciu o nieskończone warianty scenariusza
znalezienia tego jedynego.
W Ameryce o nierealistyczne wyobrażenia i oczekiwania
młodych kobiet wobec życia obwinia się Disneya i jego księżniczki. Ja obwiniam Krystynę
Siesicką. I jej bezwolne, słabe bohaterki, drżące w ramionach silnych i
opanowanych mężczyzn, tajemniczych typów, którzy bez słowa i zdecydowanie opanowywali emocjonalne rozchwiania swoich
ukochanych, brali je w garść i ogarniali wszystko.
To przez Musierowicz, Siesicką, Nowacką i inne, których
nazwiska ulatują mi teraz z pamięci, błądziłam po omacku na ścieżkach
pierwszych związków i platonicznych miłości, starałam się dopasować siebie do
wyobrażeń tych delikatnych bohaterek, zagubiłam się w tym czego oczekuję i
potrzebuję. To przez nie wreszcie nabrałam przekonania, iż świat kręci się tylko
wokół miłości i związków i fakt braku czy posiadania chłopaka całkowicie
determinuje poczucie szczęścia i spokoju w życiu. Och, były czasy kiedy w złości
i rozpaczy, gdy odkrywałam kolejne złogi fałszywych przekonań i złudzeń, z
obawa myślałam, że jedynie lata terapii pomogą mi się wyplątać z tego stosu
przekłamań i oszustw.
Oczywiście, trochę dramatyzuję. Na moje przekonania,
schematy rozumienia świata i relacji między-ludzkich miało wpływ zapewne o
wiele więcej czynników niż kilkadziesiąt książek pochłoniętych miedzy 10 a 13 rokiem
życia. Ale to ich „zdemaskowanie” zapamiętałam najbardziej boleśnie. Gdy
wróciłam do lektury kilka lat później po największej obsesji, by jeszcze raz
poczuć tę przyjemność i radość czytania. I pamiętam to niedowierzanie, gdy
jeszcze raz, trochę starszym okiem spojrzałam na te powieści i próbę
przeczytania kolejnej i kolejnej, bo może jednak się mylę, bo może jednak jest
w nich coś wartościowego. I pamiętam swoją złość i jak w przypływie desperacji
i bolesnej chęci zemsty spakowałam wszystkie swoje Siesickie i zaniosłam do
lokalnej biblioteki, bo nie mogłam już dzielić z nimi jednego mieszkania
(pamiętam też dylemat moralny, czy nie lepiej byłoby ich spalić niż dawać do
biblioteki, gdzie kolejne niewinne duszyczki mogą na nie natrafić i cierpieć na
tę sama chorobę złudzeń, co ja).
Tak więc, sparzyłam się boleśnie na pisarkach mojej
młodości. I lekka nieufność pozostała – co jeśli znów trafię na taką, która
będzie chciała mnie oszukać, zrobić pranie mózgu, a ja nie zorientuję się w
porę?
Przyczyna 4: Zwykłe niedopatrzenie…
A może nie ma w tym większej filozofii, tylko zwykły
przypadek? Może jakoś tak się po prostu złożyło, że mi te autorki nie wpadały w
ręce aż tak często jak autorzy. Cóż, tego się będę trzymać. I obiecuję sobie,
pomóc przypadkowi i starać się coraz bardzie feminizować swój stosik lektur
oczekujących na przeczytanie. Wszelkie rekomendacje mile widziane, w końcu
muszę nadrobić stracone lata i dokonać ostatecznego równouprawnienia na swojej
czytelniczej półce :)