czwartek, 25 kwietnia 2013

How to be alone


Każdy kiedyś doświadczył samotności. Dla niektórych jest tak przerażająca, że bronią się przed nią jak mogą, zapełniając każdą chwilę innymi ludźmi, rozmowami telefonicznymi, fejsbukowymi, wychodzeniem z domu co wieczór, związkami, nieistotnymi przyjaźniami. Dla innych czas spędzany samotnie jest niezbędny dla zachowania równowagi i świadomie zamykają się czasem na ludzi.

Samotność może nam towarzyszyć miesiącami, latami. Może nas dopaść znienacka. Może być obezwładniająca i paraliżująca, ale może i być przyjemna - w zależności od tego co ją wywołało, czy jest konsekwencją naszych decyzji,  czy może efektem niełaskawych dla nas zbiegów okoliczności (ta gra uchwyciła tę bolesną i trudną stronę samotnści, warto ją sprawdzić, ale ostrzegam: już kilka minut gry może lekko obniżyć nastrój). Samotność gdy ktoś odchodzi, albo gdy się samemu odchodzi. Samotność gdy przytłacza cię za dużo spraw i stresów i smutków i marzy ci się, by ktoś przyszedł i pomógł, ale nie ma nikogo, kogo można by zawołać, na kim się oprzeć. Samotność w mieście, w którym się nigdzie wcześniej nie mieszkało. W nowej pracy. Na imprezie, gdzie znamy jedna osobę z dwudziestu.

Liz Prince - seria Forever Alone

Samotność w społecznych sytuacjach odbiera pewność siebie. Daje poczucie bycia na celowniku, jakby rozbawione dookoła tłumy śledziły z niecierpliwą złośliwością każdy twój ruch, gotowe wyszydzić najmniejszy błąd czy niezręczność.  

Każdy kiedyś doświadczył samotności – a mimo to, większość nie wie co z nią zrobić, jak ja wykorzystać. Większość ukrywa ja w czterech ścianach swoich mieszkań, czekając na łaskę czyjegoś towarzystwa by móc wyjść z domu, pożyć choć trochę.

Tanya Davis uczy, jak godnie przyjąć swoja samotność, jak ją wykorzystać, jak sprawić, by nie ograniczała nas, a raczej stanowiła szansę na coś innego, lepszego. Ten krótki filmik nakręcony do wiersza Tanyi to jedna z piękniejszych i ważniejszych rzeczy, na jakie kiedykolwiek udało mi się natrafić wędrując po internecie. 



Należę, do tych ludzi, którzy potrzebują samotności w całkiem sporych dawkach więc zdarzało mi się samej różne rzeczy robić. A mimo to, do dziś czasami zastanawiam się: czy wypada? O ile nie widziałam nigdy problemu w chodzeniu do kina samej (mało tam jest czasu na społeczną niezręczność: kupujesz bilet, przed seansem przeglądasz gazetę, potem światła gasną, film, wracasz do domu. Proste i naturalne), to już pójście na koncert bywało trudniejsze (koncerty zazwyczaj zaczynają się z opóźnieniem, stanie samotnie w wesołym tłumie z piwem w ręku bywa źródłem swego rodzaju smarnościowej frustracji). Czy pójście na obiad do restauracji. Na spacer (bez psa, kota czy innej wymówki). Wyjazd na wycieczkę do nowego miejsca. Pójście do teatru (gdzie się schować w przerwie?), na konferencję.

Polska nie jest przyjaznym krajem dla samotników. Jeżeli pójdziemy sami na koncert, raczej nie mamy co liczyć, ze ktoś nas dojrzy w tłumie i wybawi z samotniczej udręki (chyba że po odpowiedniej dawce alkoholu, ale nie o takie wybawienie chodzi). Nie zagadujemy obcych, ale sympatycznie nam wyglądających ludzi tak po prostu, bo miło jest pogadać, bo miło jest poznawać kogos nowego. Znajomych i przyjaciół poznajemy przez swoich znajomych, zamykając się w coraz ciaśniejszych kręgach do których niewiele osób z zewnątrz ma dostęp.  Samotni traktowani są podejrzliwie, w końcu coś musi być z nimi nie tak, skoro nikt z nimi nie chce gadać ani nawet postać chwilę przy barze.

http://www.snotm.com/

Więc może coś trzeba zmienić. Może więcej odwagi by robić to, na co mamy ochotę, niezależnie od tego, czy jest ktoś kto by nam tego dnia towarzyszył. Im więcej samotnie spacerujących, oglądających, jedzących tym bardziej swojsko będą wyglądali w codziennym miejskim krajobrazie. I im więcej ich będzie, tym większa szansa, że w końcu na siebie powpadają i połączą się w swoje kręgi.

Zbliża się weekend. Niech będzie prawdziwą przygodą, niezależnie od tego czy spędzisz go w tłumie czy samotnie.




środa, 24 kwietnia 2013

Zmarnujmy trochę czasu


Już dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak projekt Alyson Provax "Time wasting experience". Jako osoba zapisująca różnego rodzaju pamiętniki, dzienniki, notatniki od 9 roku życia, wiem jak się opisuje to, co się dzieje, jak się próbuję zapamiętać wszelkie znaczące chwile i wydarzenia, nadać im sens. Alyson Provax zrobiła zaś coś odwrotnego: zapisała te chwile, kiedy teoretycznie NIC się nie dzieje. Chwile, które zazwyczaj zapominamy, albo których żałujemy, bo nastawieni na ciągłą aktywność i realizację celów nie możemy traktować poważnie minut czy godzin poświęcanych na bezowocne rozmyślania. Alyson Provax uchwyciła momenty, w których utknęliśmy. Czas, który przyprawia nas o poczucie winy. A gdyby tak nie żałować go, zauważyć jego wartość? Ach, aż mnie korci by założyć swój własny dziennik zmarnowanego czasu :)

Popatrzcie, tyle w tym poezji:














Chcecie więcej, mówię wam, klikajcie: http://alysonprovax.com/timewastingexperiment/

Update:
i kupić można jakby co :) Etsy

wtorek, 23 kwietnia 2013

Babki piszą fajnie?




Z okazji Międzynarodowego Dnia Książki warto zrobić rachunek sumienia. Ostatnimi czasy przyjrzałam się swoim półkom z książkami i ze zdziwieniem zorientowałam się, iż daleko im do równouprawnienia. Ba, jak zastanowiłam się nad swoja listą ulubionych pisarzy to – no właśnie, była to właśnie lista pisarzy, pisarki się do pierwszej piątki nie załapały.

Skąd się to wzięło? W końcu kobiety stanowią większość wśród osób interesujących się literaturą, czytających książki, czy uczestniczących w spotkaniach klubów książki – nie wydaje się więc, żeby nie miały aspiracji pisarskich i stanowiły mniejszość wśród twórców literatury (mówię oczywiście o literaturze współczesnej, w przeszłości takie dysproporcje były normą). W czym więc problem? Co sprawia, że wśród 38 książek, która składają się na mój stosik do-przeczytania (tak, wiem, uzbierało się) tylko 10 napisały kobiety?

Nie daje mi to spokoju już od jakiegoś czasu. Zagłębiłam się więc niepewnie w zakamarki swojego umysłu i oto (wstydliwe) odpowiedzi, które znalazłam:


Przyczyna 1: Kobiety tworzą literaturę kobiecą (o kobietach i tylko dla kobiet)


Ze wstydem uświadomiłam sobie, iż faktycznie gdzieś z tyłu głowy hodowałam takie przekonanie: książki pisane przez kobiety są tylko dla kobiet. I nie mam tu tylko na myśli, iż kobiety tworzą tylko literaturę kobiecą czyli chic lit – lekkie, obyczajowo-romansowe powieści, które szybciej się zapomina niż czyta. Swoją drogą, znaleźć dobrą powieść „kobiecą”, która Cię pochłania bez reszty na kilka godzin i dostarcza zarówno wzruszeń jak i rozrywki nie jest łatwo! Jak ktoś zna takie, proszę polecać w komentarzach :)
Ale tu nie o tym. Chodzi o coś troszeczkę innego – o przekonanie, że świat opisany przez kobietę, może zrozumieć tylko inna kobieta. Emocje, przeżycia, doświadczenia bohaterek literatury opisane przez kobiety są tak bardzo kobiece, że żaden mężczyzna nie może ich zrozumieć, a przez to nie może czerpać radości czy satysfakcji z tego typu literatury. Tak więc kobiety piszą książki tylko dla części populacji.
Zdaję sobie sprawę, jak absurdalne jest to przekonanie i wstydzę się nawet iż zostało wyhodowane w mojej własnej głowie. W końcu, nigdy nie myślałam, iż męscy bohaterowie opisani przez mężczyzn są dla mnie niezrozumiali i nietresujący.

Nie potrafię do końca wyjaśnić pochodzenia tego przekonania. Może dlatego, że. jak już wspomniałam, większość czytanej przeze mnie literatury wyszła spod pióra (czy klawiatury chyba jest bardziej adekwatne) mężczyzn. Przez to, większość powieści, które przeczytałam to historie opowiadane z perspektywy mężczyzn (oczywiście z wyjątkami, zdarzają się powieści pisane przez mężczyzn pisane z perspektywy kobiet, bądź o kobietach, ale patrząc statystycznie jest ich zapewne mniej). Choćby krótka refleksja nad tą moja nieszczęsną listą ulubionych pisarzy: Kurt Vonnegut, Vargas LLosa, J.D. Salinger (który napisał więcej niż tylko „Buszującego w zbożu”!), Raymond Carver, Haruki Murakami. Autorzy stonowanych emocjonalnie opowieści o smutnych, zagubionych mężczyznach. Nic dziwnego, przy takich przykładach, ze kiedy trafiam na powieści napisane przez kobiety, ich emocjonalne bogactwo każe mi wątpić, czy mogą one być przekonujące również dla tych, którzy tworzą powściągliwe światy męskich bohaterów.
I tu dochodzimy do kolejnej przyczyny, mojego unikania pisarek:



Przyczyna 2: Kobieca literatura jest zbyt emocjonalna.

Tak, to kolejny mit, który wykiełkował na żyznej glebie mojego omylnego mózgu. Nie potrafię wskazać tego momentu w mojej historii życia, kiedy pojawił się we mnie lęk i opór wobec kontaktu z twórczością kobiet, ale istniał na pewno. Lęk przed doświadczeniami i przeżyciami, które towarzyszyły lekturze. Po serii książek, które opisywały emocjonalne bogactwo i cierpienie w tak realistyczny sposób, iż wrażenia z czytania mogłabym porównać do bolesnego wbijania zimnych szpilek w różne części ciała w najmniej oczekiwanych momentach. Pamiętam napięcie w całym ciele, które towarzyszyło mi gdy czytałam „Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze” Aglaja Veteranyi, „Sercątko” Herty Muller czy „Kwietniową czarownicę” Majgull Axelsson. I choć wszystkie te książki zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, pochłonęły mnie w owym czasie całkowicie, to pozostawiły niezatarty ślad w mojej psychice i chęć unikania podobnych stanów w przyszłości.

Trochę podobnie mam teraz z filmami Hanekego – wiem, że „Miłość” to film wybitny, słyszę to wciąż i w kółko. I wiem, że mi się spodoba. Ale wiem też, że będę cierpieć oglądając, tak jak cierpiałam podczas oglądania „Białej wstążki” . I nie mogę się zdobyć na to, by znowu sobie zafundować tego typu rozrywkę.

A z drugiej strony – doskonale wiem, iż tego typu emocjonalne doznanie w kontakcie ze sztuką, to tak naprawdę jej istota. Nie czytam książek, nie oglądam filmów tylko po to, by się relaksować i żeby było miło i przyjemnie. Czytam, oglądam, słucham też po to, żeby się dowiadywać więcej o świecie, o ludziach, żeby wiedzieć co oni wiedzą i czuć, co oni czują. Żeby doświadczyć czegoś nowego, odkryć coś o innych i o sobie.

Tak naprawdę, ta emocjonalność w literaturze, o której wspominam, to jej ogromna zaleta. Zamiast uciekać od niej, chciałabym ją bardziej docenić. To powinien być powód częstszego sięgania po książki napisane przez kobiety, a nie unikania ich. Czas więc przestać chodzić na łatwiznę, kiedy kolejnym razem będę sięgać po książki z bibliotecznej czy księgarnianej (albo raczej: allegrowej) półki. To moje nowe postanowienie.



Przyczyna 3: Obraziłam się na pisarki.

Nie zawsze tak było, że na mojej liście lektur dominowali mężczyźni. Wręcz przeciwnie, jako nastolatka czytałam niemal wyłącznie książki napisane przez kobiety. I nie byłam w tym sama – czytały je moje przyjaciółki, kuzynki, a w przeszłości i mama i jej znajome. Te wszystkie czytane z wypiekami na twarzy historie miłosne stworzone przez Krystynę Siesicką, Martę Fox czy Małgorzatę Musierowicz. To niemal powalające uzależnienie od ich książek, czytanych w kółko, raz za razem, wyobrażanie sobie siebie w roli głównych bohaterek, wyobrażanie swojego życia w oparciu o nieskończone warianty scenariusza znalezienia tego jedynego.

W Ameryce o nierealistyczne wyobrażenia i oczekiwania młodych kobiet wobec życia obwinia się Disneya i jego księżniczki. Ja obwiniam Krystynę Siesicką. I jej bezwolne, słabe bohaterki, drżące w ramionach silnych i opanowanych mężczyzn, tajemniczych typów, którzy bez słowa i zdecydowanie  opanowywali emocjonalne rozchwiania swoich ukochanych, brali je w garść i ogarniali wszystko.

To przez Musierowicz, Siesicką, Nowacką i inne, których nazwiska ulatują mi teraz z pamięci, błądziłam po omacku na ścieżkach pierwszych związków i platonicznych miłości, starałam się dopasować siebie do wyobrażeń tych delikatnych bohaterek, zagubiłam się w tym czego oczekuję i potrzebuję. To przez nie wreszcie nabrałam przekonania, iż świat kręci się tylko wokół miłości i związków i fakt braku czy posiadania chłopaka całkowicie determinuje poczucie szczęścia i spokoju w życiu. Och, były czasy kiedy w złości i rozpaczy, gdy odkrywałam kolejne złogi fałszywych przekonań i złudzeń, z obawa myślałam, że jedynie lata terapii pomogą mi się wyplątać z tego stosu przekłamań i oszustw.

Oczywiście, trochę dramatyzuję. Na moje przekonania, schematy rozumienia świata i relacji między-ludzkich miało wpływ zapewne o wiele więcej czynników niż kilkadziesiąt książek pochłoniętych miedzy 10 a 13 rokiem życia. Ale to ich „zdemaskowanie” zapamiętałam najbardziej boleśnie. Gdy wróciłam do lektury kilka lat później po największej obsesji, by jeszcze raz poczuć tę przyjemność i radość czytania. I pamiętam to niedowierzanie, gdy jeszcze raz, trochę starszym okiem spojrzałam na te powieści i próbę przeczytania kolejnej i kolejnej, bo może jednak się mylę, bo może jednak jest w nich coś wartościowego. I pamiętam swoją złość i jak w przypływie desperacji i bolesnej chęci zemsty spakowałam wszystkie swoje Siesickie i zaniosłam do lokalnej biblioteki, bo nie mogłam już dzielić z nimi jednego mieszkania (pamiętam też dylemat moralny, czy nie lepiej byłoby ich spalić niż dawać do biblioteki, gdzie kolejne niewinne duszyczki mogą na nie natrafić i cierpieć na tę sama chorobę złudzeń, co ja).

Tak więc, sparzyłam się boleśnie na pisarkach mojej młodości. I lekka nieufność pozostała – co jeśli znów trafię na taką, która będzie chciała mnie oszukać, zrobić pranie mózgu, a ja nie zorientuję się w porę?



Przyczyna 4: Zwykłe niedopatrzenie…

A może nie ma w tym większej filozofii, tylko zwykły przypadek? Może jakoś tak się po prostu złożyło, że mi te autorki nie wpadały w ręce aż tak często jak autorzy. Cóż, tego się będę trzymać. I obiecuję sobie, pomóc przypadkowi i starać się coraz bardzie feminizować swój stosik lektur oczekujących na przeczytanie. Wszelkie rekomendacje mile widziane, w końcu muszę nadrobić stracone lata i dokonać  ostatecznego równouprawnienia na swojej czytelniczej półce :)

wtorek, 16 kwietnia 2013

Yeah, Karen!


Podczas gdy PJ Harvey już inaczej się buntuje niż kiedyś, pozostaje jeszcze jej młodsza koleżanka Karen O. z Yeah Yeah Yeahs, któych nowa płyta "Mosquito" pojawiła się wczoraj. Idealnie z początkiem wiosny, żeby trochę pokrzyczeć, pozłościć się i pochlipać jednocześnie – wybuchowa mieszanka, prawdziwe girl power. A że niejedyna piosenka na nowym albumie za serce chwyta, to nie będę się za bardzo pastwić nad graficzna oprawą płyty, którą reprezentuje ten oto gif (fuj, fuj)



Zwłaszcza, że ta piosenka to mnie wygrała totalnie, na życie całe, więc co tam jakieś okładki:




No i jeszcze wybaczamy to małe brzydactwo, bo kochamy i chwalimy się wszystkim co choć trochę polskie, a Karen O to Karen Orzolek po tatusiu, to krytykować nie będziemy. Zresztą, lepiej nie ryzkować, z taką babką się nie zadziera.




Więc zapraszam do posłuchania sobie mixa złości, miłości, pożadania, smutku, rozczarawania. Można pokrzyczeć.

No to klik:


środa, 10 kwietnia 2013

Pauza

Pracuję w domu, co zmusza mnie do korzystania z różnego rodzaju wspomagaczy, by zorganizować pracę jak najlepiej i zmobilizować samą siebie. Tworzę wiele list rzeczy do zrobienia, rozpisuję plany dzienne i tygodniowe, staram się narzucić sobie jak najsilniejszą strukturę. Jestem w tym coraz lepsza, odkryłam program HabitRpg, który pozwala zmienić listę rzeczy do zrobienia w zabawną grę i satysfakcje zdobywania punktów. Posiłkuję się też programem Trello, który ułatwia rozpisywanie większych projektów na konkretne tematy. Pracuję coraz więcej, coraz więcej rodzi mi się w głowie pomysłów, listy planów wydłużają się w ekspresowym tempie. Jestem na fali. A tak mi się przynajmniej wydawało.

W swoim dążeniu do stworzenia idealnego systemu pracy, który w jak największym stopniu przypominałby organizację pracy podobną jak u moich przyjaciół na etacie, zapomniałam uwzględnić… odpoczynek. Tak bardzo skupiłam się na efektywności, motywowaniu się by zrobić jak najwięcej, że zapomniałam, że czasami trzeba wcisnąć stop i sprawić sobie trochę radości i beztroski.



Praca w domu sprawia, że bardzo często czas pracy i czas wolny zlewają mi się w jeden ciąg 12-godzinnego maratonu przed ekranem komputera. I nie chodzi o to, że kiedy odpalam laptopa o 9, a wyłączam o północy pracuję non stop. Nie, przerw jest dużo, dystraktorów z facebookiem na czele, artykułami na blogach, pasjansem, serialami.  Ale przerwa od pracy nie musi oznaczać odpoczynku. Tak samo jak koniec pracy, ogłoszony dla wielu wybiciem godziny 16, nie oznacza automatycznie, że przestawiamy się na tryb „relaks”. Niestety, nie jest to takie proste.

Prawda jest taka, że wielu ludzi nie potrafi odpoczywać, choć wcale nie zdaje sobie z tego sprawy. Czasami czas wolny planujemy równie skrupulatnie jak czas pracy, stawiając sobie ambitne cele – wyprawy do siłowni, przegląd kina europejskiego, wyjazd na narty, basen, teatr, nowa książka – nie patrząc na nasze siły i ochoty, zmierzając tylko do tego, by wypełnić postawione sobie wyzwania, zrobić to, co powinniśmy według nas samych zrobić. Albo wręcz przeciwnie, w ogóle nie zastanawiamy się, jak nasz czas wolny zagospodarować, rzucamy się na kanapę, włączamy telewizor,  czy kolejny serial, w międzyczasie odświeżamy fejsa tysiąc razy i odczekujemy aż czas minie i nadejdzie godzina snu.

(Bardzo fajnie różnicę między skutecznym a nieskutecznym odpoczywaniem opisał Karol tutaj, polecam!)

Zarówno jedno, jak i drugie podejście mogą wpędzić nas w nieustanne poczucie zmęczenia. Jak więc odpoczywać, by odpocząć?

To co jest ważne, to świadomość tego, że odpoczywamy. Nasz mózg nie zawsze jest taki sprytny, jakbyśmy chcieli. Czasami musimy do niego przemówić do niego głośno i wyraźnie, by współpracował i zrozumiał, czego od niego oczekujemy.

Wyobraźcie sobie, że idziecie na spacer. Ubieracie buty, wychodzicie z domu, świeci słońce. Kierujecie się w  stronę najbliższego lasu, parku. Chodzicie przez pewien czas – może pół godziny, może godzinę. Wracacie do domu.

A teraz przypomnijcie sobie sytuację, kiedy byliście na zakupach w dużym centrum handlowym, z jakąś misją typu kupić kurtkę albo buty. Chodzicie od sklepu do sklepu, wędrujecie między piętrami. Odwiedzacie kilka sklepów, każdy oddalony od siebie o długość centrum, o kilka pięter. Nim się obejrzycie, mijają dwie godziny. Wreszcie się udaje, zakupy skończone wracacie do domu.

I co? Choć teoretycznie w drugim scenariuszu, pokonaliście o wiele większe fizyczne odległości będąc w centrum handlowym, raczej mało prawdopodobne, byście wróciwszy do domu odczuli podobne zmęczenie (ale i satysfakcję!) jak po nawet krótkim spacerze. Pewnie nawet nie zarejestrowaliście że chodziliście. To nie był spacer, to zakupy. Tak przynajmniej traktuje to nasz mózg i zgodnie z takim założeniem się zachowuje.

Podobnie jest z odpoczynkiem. Jeżeli po prostu robimy pewne rzeczy w jednym ciągu, bez refleksji, będą one traktowane jak produkt uboczny, tak jak spacer po centrum handlowy. Ale jeżeli damy wyraźny sygnał – ubierzemy buty, wyjdziemy do lasu – mózg będzie wiedział co robić.

Jak to jednak zrobić? Ważne, żeby w ogóle pozwolić sobie na odpoczynek. Powiedzieć sobie: „ok, narobiłam się już dziś wystarczająco, czas na przerwę”. Powiedzieć: „hej mózgu, dość się nawysilałeś, teraz robimy mały resecik”.

stuff no one told me

A co dalej? Przede wszystkim warto się zastanowić co nas relaksuje. To niby proste pytanie, ale odpowiedzi wcale nie musza być taki oczywiste.

Po czym poznajemy, że jesteśmy zrelaksowani, że odpoczywamy właśnie w tym momencie?

Takim dobrym wyznacznikiem może być poczucie zabawy, czy beztroski, czy po prostu przyjemności. Zastanówcie się, co sprawia wam radość i starajcie się robić te radosne rzeczy każdego dnia. Róbcie sobie stop na odpoczynek. Stop od myślenia o zmartwieniach, od planowania rzeczy do ogarnięcia, od obowiązków. Zafundujcie sobie godzinę zabawy, nawet jeżeli miałoby to być coś na tyle niepoważnego jak godzina grania w angry birds. W sumie, im bardziej niepoważne tym lepiej. Spotkajcie się z przyjaciółmi. Zjedzcie coś pysznego.

rudit
Ważne, żeby naprawdę cieszyć się, że to robimy i na tę radość sobie pozwolić. Nie zadziała, jeżeli jeszcze podczas gry będziemy rozmyślać o tym, że rany, tyle rzeczy do zrobienia, a my marnujemy czas na jałowe rozrywki. To się zdarza niestety często. Oglądamy ulubiony serial, ale zamiast śmiać się z dowcipów, zerkamy nerwowo na zegarek, wyrzucamy sobie że oglądamy kolejny odcinek, zamiast tych wszystkich innych rzeczy, które powinniśmy robić w tym czasie, żeby mieć czyste sumienie.

Podobnie traktujemy sen – jako stratę czasu. Narzekamy, że doba ma za mało godzin, staramy się do perfekcji opanować, metody, które sprawią, że po 4-5 godzinach snu będziemy w stanie funkcjonować jak gdyby nigdy nic. 



A przecież sen to nasz największy sprzymierzeniec - w odpoczynku, ale i ogólnie w odczuwaniu przyjemności z życia. Deficyty snu psuja nam nastrój, ale i spowalniają nam umysł. Sprawiają, ze cały świat odbieramy jako niezbyt miłe miejsce, wszystko może nas znienacka zirytować. a proste nawet zadania jakie musimy wykonać przekształacją się w przerażające wyzwania wykraczające poza nasze możliwości. Tymczasem nawet jedna godzina snu więcej potrafi zdziałać cuda dla naszego samopoczucia i naszej efektywności. Kto nie wierzy, niech posłucha tej fajnej babki:


Dlatego dziś, specjalnie dla Was - dla Waszego dobra, oczywiście :) - zadanie domowe:
  1. Zrób rachunek sumienia. Wypisz wszystkie rzeczy, które sprawiły Ci dziś przyjemność, wszystkie chwile, które były czystą radością.
  2. Staraj się robić to codziennie, pod wieczór. Dzięki temu, lepiej zorientujesz się, co tak naprawdę sprzyja Twojemu odpoczynkowi i dobremu samopoczuciu.
  3. Po jakimś czasie, z łatwością stworzysz listę 5, 10, 15 czy 50 rzeczy, których robienie niezawodnie sprzyja ładowaniu Twoich życiowych baterii. Przywieś  tę listę w widocznym miejscu i korzystaj z jej podpowiedzi, kiedy tylko możesz – należy Ci się!
I jeszcze...




4. Idź spać godzinę wcześniej, albo – jeśli możesz – wstań godzinę później. Świat się nie zawali, jak podarujesz sobie tę odrobinę czasu.  Postaraj się spać więcej niż zwykle cały tydzień i na własnej skórze przekonaj, poczujesz się od tego lepiej :)

niedziela, 7 kwietnia 2013

Brzydkie słowo na "f"

Niedawno skrzywiłam się, gdy na stronie stowarzyszenia dla kobiet, prowadzonego przez kobiety, zobaczyłam wzmiankę „kobieta nie musi przybierać pozy wojującej feministki po to, by podkreślać swoją siłę i przebojość”. Cóż powinno oznaczać takie stwierdzenie? I dlaczego dla kobiet, które zajmują się aktywizacją (zawodową i nie tylko) innych kobiet, które starają się zmienić zastaną rzeczywistość, by uczynić ja bardziej przyjazną kobietom – dlaczego tak ważne wydaje im się podkreślenie, że broń boże, nie są one tymi strasznymi feministkami? 



Moja przyjaciółka powiedziała niedawno, że każda rozsądnie myśląca kobieta jest feministką. A jednak, gdyby zapytać wprost - większość z nich się feminizmu wyprze, traktując go jako łatkę, obelgę wręcz. Obrażamy się na samą myśl, że możemy być utożsamiane z ideologią feministyczną ideologią. Tymczasem, nie mamy wątpliwości, że ludzie powinni być traktowani tak samo, niezależnie od tego jakiej są płci. Wkurzamy się, gdy zarabiamy mniej niż mężczyźni, mimo że wykonujemy te same obowiązki. Nie chcemy tłumaczyć się ze swojego życia osobistego i planów rodzinnych na rozmowie kwalifikacyjnej. Chcemy być ocenianie ze względu na swoje kompetencje, a nie tylko wygląd. Chcemy żeby nas głos był słyszalny, żebyśmy były dostrzegane.
W czym więc problem?

Brytyjska dziennikarka Caitlin Moran w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” (10/2013) mówi:
Feminizm od lat ma czarny PR. To brzydkie słowo na „f”. Nie zliczę, ile razy czytałam w brytyjskiej prasie wywiady z polityczkami, artystkami, tzw. kobietami sukcesu, które żyją, myślą i zachowują się jak feministki, ale podkreślają, że feministkami nie są. Mam ochotę je wtedy zapytać: „Z czym konkretnie w feminizmie się pani nie utożsamia? Z prawem do głosowania? Z pigułką antykoncepcyjną? Z dostępem do edukacji? Z prawem do równych płac?(…) Mój feminizm jest prosty – chcę żeby kobiety i mężczyźni byli traktowani na równych zasadach. (…) Feminizm to m.in. duma z bycia kobietą, a nie wieczne poczucie winy i nieadekwatności”


Caitlin Moran

Feminizm się źle kojarzy. Z polityką, agresją, przyjmowaniem męskich postaw, promowaniem jednego słusznego modelu kobiecości (kobiety pracującej), krytykowaniem kobiet niepracujących, prowadzących dom, zajmujących się dziećmi. Te przekonania nie mają wiele wspólnego ze współczesnym feminizmem. Owszem, po drodze może było kilka błędów. Za duży radykalizm zawsze odbija się czkawką. A kontrowersyjne wypowiedzi powtarzane są przez media dużo częściej i z większa uciechą, niz te wyważone i poprawne. Ale zamiast wyszydzać błędne ścieżki, w które zdarzało się czasem feminizmowi zapędzać, lepiej skupić się na tym, jak skutecznie udało im się już wybić dziurę w szklanym suficie. Zamiast wyszydzać – lepiej powiedzieć głośno, iż uwielbiamy zmiany, które zaszły i chcemy jeszcze więcej.

Caitlin Moran w swojej książce „Jak być kobietą”  pokazuje codzienne oblicze feminizmu. Na przykładzie historii własnego dojrzewania, nie szczędząc dowcipu i ironii, przedstawia takie problemy i utrudnienia w codziennym życiu, z którymi  kobiety muszą mierzyć się na codzień odkąd skończą kilkanaście lat. W lekki  sposób opisuje sprawy i tematy dla kobiet podstawowe, choć często spychane na margines, wykluczone z oficjalnych rozmów czy dyskusji, pozostające w sferze tabu. Tematy depilacji, masturbacji, nieudanych miłości, snów na jawie, seksistowskich komentarzy szefa, poruszane są najczęściej w bardzo zaufanym damskim gronie, po drugiej butelce wina, gdy przekrzykując się jedna przez druga, wymieniamy co bardziej absurdalne doświadczenia z bycia kobietą. Po czym rozchodzimy się do domów, trzeźwiejemy i następnego dnia, jak gdyby nigdy nic, pozwalamy by te absurdy nadal nam towarzyszyły.

Nie musimy wywoływać zamieszek ani brać udziału w strajku głodowym. Nie musimy się rzucać pod końskie kopyta ani nawet ośle. Musimy tylko przez chwilę spojrzeć sobie uczciwie w oczy i zacząć się z tego śmiać. Wyglądamy tak ponętnie, gdy się śmiejemy. Ludzie lubią na nas patrzeć, gdy wydajemy z siebie swobodny, zdrowy chichot. Na pewno lubią nas mniej, gdy zaczynamy uderzać pięścią w stół, warcząc, „HA! HA! Tak to właśnie JEST! PIEPRZ SIĘ, patriarchacie!”, krztusząc się kolejną garścią chipsów.

Nie wiem, czy możemy nadal mówić o falach feminizmu. (…) Jeśli jednak ma się pojawić piąta fala feminizmu, to życzyłabym sobie, żeby od pozostałych różniło ją to, że kobiety sprzeciwią się dziwaczności, odtrąceniu i bzdetom, które rzekomo definiują współczesną kobietę, nie za pomocą krzyków, sporów czy ich internalizacji – ale po prostu przez wytknięcie tego wszystkiego palcem i zwykłe wyśmianie.



"Jak być kobietą” nie jest rozprawą naukową, czy poważnym esejem. To zabawna ksiazka, której lektura jest równie relaksujaca jak czytanie kolorowego magazynu w niedzielne popołudnie. I chyba właśnie dlatego, że jest taka przyjemna,  przyjemniejsze dzięki niej staje się słowo „feministka”. Tak swojskie, że aż głupio się go wyprzeć.

Choć nie zajmuję się feminizmem zawodowo, to na Boga, uważam, że feminizm dotyczy spraw tak poważnych, doniosłych i niecierpiących zwłoki, że nadszedł wreszcie czas, by zaczęła go bronić żartobliwa felietonistka pisująca (robiąc przy tym potworne błędy ortograficzne) do gazet dużego formatu i dorabiająca jako krytyk telewizyjny.(…). Naukowiec i krytyk kultury Camille Paglia KOMPLETNIE NIE ROZUMIE Lady Gagi! Organizacja feministyczna o nazwie Przedmiot gada głupoty o pornografii! Germaine Greer, moja mistrzyni, pisze bzdury o transseksualizmie! A jakoś nikt nie czepia się czasopisma „OK!”, torebek za 600 funtów, majtek minimalnych rozmiarów, depilacji brazylijskiej, głupich wieczorów panieńskich ani brytyjskiej celebrytki Katie Price. A powinnyśmy się ich czepiać. Rozprawić się z nimi, sponiewierać i zmieszać z błotem.
Tradycyjne feministki powiedzą, że to nie są żadne ważne kwestie: że powinniśmy się skupić na rzeczach wielkich, jak równość płac, obrzezanie kobiet w krajach Trzeciego Świata, i na przemocy w rodzinie. To są oczywiście sprawy pilne, złe i obrzydliwe i świat nie będzie mógł sobie spojrzeć w oczy, dopóki z tym nie skończy. Ale tamte pomniejsze, głupsze, bardziej oczywiste codzienne problemy związane z byciem kobietą są pod wieloma względami równie szkodliwe dla kobiet i też spędzają im sen z powiek.

Więc jeśli znacie kobiety, które jeżą się na określenie "feministka", albo same macie z tym słowem problem: klikajcie, kupujcie, czytajcie. I głoście dobrą nowinę, że feminizm jest oczywisty, naturalny jak oddychanie i po prostu fajny :)