czwartek, 20 czerwca 2013

Małż


„Małż” Marty Dzido przeczekał na mojej liście książek do przeczytania całkiem sporo lat. Ale może i dobrze,  bo nie wiem czy gdybym przeczytała tę książkę te 8 lat temu zrozumiałabym o co chodzi.

(No chyba, że bym się skutecznie przestraszyła i wybrała studia na polibudzie by sobie zapewnić pewniejszą przyszłość. Choć, o ile mnie pamięć nie myli, za moich czasów maturalnych, nikt tak bardzo polibudy nie zachwalał, internet dopiero raczkował, no i kto mógł wiedzieć, że to tak wszystko się poukłada?)

Magda, bohaterka powieści „Małż” szuka pracy. I powoli to szukanie pracy, a raczej – status bycia osobą bezrobotną  - zaczyna dominować całe jej życie. Zaczyna jej coraz więcej odbierać. Zaczyna ją coraz bardziej izolować od innych ludzi, bliskich i dalszych. Ogarnia ją niepokonywalną niemocą. Im dłużej trwa, tym większe poczucie chaosu, większe zagubienie, czego w ogóle się szuka.


- Jak ty sobie to wszystko wyobrażasz? - zapytała mnie mama kilka dni temu. Powiedziałam jej zgodnie z prawdą, że w ogóle sobie nie wyobrażam.
Że nie wyobrażam sobie siebie ani w biurze, ani w urzędzie, ani przy telefonie, ani w kontaktach z ludźmi, ani w pracy z dziećmi, nie wyobrażam sobie siebie na miłej randce w kawiarence z miłym meżczyzną, nienawidzę miłych mężczyzn w kawiarenkach, nienawidzę chodzić w sukienkach w kolorze ekri albo ciemny grafit, że nienawidzę...

  


Magda trafia na chwilę do kilku mniej lub bardziej zwyczajnych miejsc pracy. Z ogłoszeń, a częściej z polecenia znajomych. Nigdzie jednak nie może się wpasować, jakby zbyt wiele czasu już minęło i przestała rozumieć zasady gry.

Błąka się więc między różnymi dorywczymi pracami, w przerwach próbując żyć choć trochę: kochać, bawić się, imprezować, oderwać się choć trochę. Wszystko wokół jednak rozsypuje się jej w rękach, związki rozpadają, świat staje się coraz bardziej wrogi, obcy i niezrozumiały, samotność coraz bardziej dokuczliwa.


Jak się nie pracuje, to się nagle ma mnóstwo czasu na myślenie, na analizowanie wszystkiego, na przypominanie sobie scen z dzieciństwa, na zapisywanie snów w zeszycie. Można sobie wycinać zdjęcia z gazet, pisać wiersze, biegać rano dookoła bloku, można nagle stwierdzić, że całe dotychczasowe życie było zbiorem bezsensownych pustych działań, nie mających żadnego znaczenia ani dla świata ani dla kosmosu. I że ludzie, którzy byli blisko tak naprawdę są obcy.
Można frustrować się frazą „zadzwonimy do pani”, siedzieć przy telefonie i czekać.


Ta prosta historia opisana jest przez Martę Dzido bardzo przekonująco i wciagająco. Dialogi przeplatane wspomnieniami, przemyśleniami, smutkami i frustracjami sprawiają, iż mamy wrażenie jakbyśmy siedzieli w głowie Magdy. Przejmujemy jej stan, jej bezradność i wyobcowanie. Nie współczujemy jej, nie złościmy się na nią, nie niecierpliwimy, nie chcemy jej pomóc. Zamiast tego, stajemy się nią samą, co przychodzi z tym większą łatwością, że – najprawdopodobniej – już kiedyś w życiu nią byliśmy. Krótsze lub dłuższe okresy bez pracy to obecnie norma. Niemal każdy więc trafił już kiedyś w tę bezczasową dziurę szukania, wysyłania, czekania. Lektura „Małża” przywoła towarzyszące temu uczucia odrywania się od rzeczywistości i innych ludzi.


Coraz częściej kiedy widzę się przed lustrem, to muszę powtarzać sobie w myślach swoje imię i nazwisko, czuję się obco, czuję się z boku. Takie uczucie, które raz na jakiś czas dopada, które znam z dzieciństwa.
Patrzę i jestem poza. Trwa to może dwie, może trzy minuty. Stan, z którym nie wiadomo, co począć. Gdzie ja jestem? W głowie? W mózgu?

„Małż” posiada dwie wersje – optymistyczną i pesymistyczną (niebieska okładka), które różnią się zakończeniem. Udało mi się na szczęście dotrzeć do obu (no bo jak się już wie, że istnieją dwa różne, to jak można poprzestać na jednym?). Przede wszystkim – żadne z zakończeń nie jest proste i czarno-białe. Ani pesymistyczna wersja nie wydaje się być taka straszna, ani optymistyczna tak godna zazdroszczenia. Muszę wręcz przyznać, iż wersja optymistyczna trochę mnie zezłościła (wybaczcie, subtelnie pospoileruję).

Wersja optymistyczna

To, co mi się najbardziej podobało w książce Marty Dzido to to, że jej bohaterka nie użalała się nad swoim losem, nie szastała oczekiwaniami i pretensjami wobec świata. Nie było w niej tego obrażonego tonu, który niestety ostatnio często słychać w przestrzeni publicznej. „tyle się napoświęcałam/em, żeby tego magistra zrobić, dwa magistry, doktoraty, a teraz nikt tego nie docenia”. Dopiero optymistyczne zakończenie trochę zahaczyło o takie tony, wyznaczając jeszcze ostrzej granicę „oni-my” i pokazując bunt wobec wszystkiego jako swego rodzaju rozwiązanie.

Nie zrozumcie mnie źle: buntowanie się wobec zastanej rzeczywistości jest absolutnie konieczne, żeby świat mógł się rozwijać. Ale: bunt dla samego buntu, bunt uogólniony wobec całego świata, który nas nigdy nie zrozumie, czy wręcz bunt, jako trochę pójście na łatwiznę: bo skoro nie umiem/nie chcę spełnić oczekiwań tego świata to on jest beznadziejny i ja się z nim układać nie będę – to już mnie trochę drażni. Drażni, bo jest to wartościowanie siebie ponad innych: ja-niezrozumiana, bo zbyt wrazliwa/niezwykła/inna/lepsza niż ta zwyczajna, podporzadkowana schematom reszta. I drażni, bo niewiele konstruktywnego z tego buntu nie wychodzi.

Hmm, teraz chyba przypadkiem niesprawiedliwie potraktowałam „Małż”. Optymistyczne zakończenie tej książki NIE JEST takim złym buntem jak opisany powyżej. Ale ma ku niemu delikatny potencjał, co już wystarczyło, by poruszyć we mnie drażliwą strunę. Każdy ma jakieś swoje drobne bolączki i złości, Marcie Dzido udało się utrafić w moją :)

Jeszcze pozostając chwilkę w temacie tych dwóch wersji książki – gdy czytałam „Małża” (jako pierwszą: wersję pesymistyczną) wiedziałam już, iż trzymam w ręku jeden z wariantów tej książki. Zastanawiałam się więc cały czas, w jaki sposób te książki się różnią, w ktróym momencie opowiedziane w nich historie rozbiegają się. I choć odpowiedź okazała się bardzo prosta, sama na nią nie wpadłam. Ale przede wszystkim, ta wiedza dodała trochę możliwości podglądactwa jak kreowana może być historia przez pisarza. Jak mała zmiana w historii, dodanie czy wymazanie kilku linijek mogą zupełnie zmienić bieg wydarzeń. I jaka jest w tym moc – chociażby właśnie moc całkowitej zmiany losu bohaterki. Aż by się chciało wejść z butami w kilka historii i trochę poeksperymentować, zobaczyć, co by się stało, co by było gdyby? :).
Wersja pesymistyczna

Podsumowując: „Małż” Marty Dzido zdecydowanie powinien znaleźć się na waszej liście „muszę przeczytać”. Książka jest niewielka, czyta się ją szybko. Jakby co, tak jak wspominałam dysponuję obydwoma wersjami zakończenia, wiec jeśli ktoś miał przyjemność przeczytać tylko jedno, to chętnie udostępnie i drugie.


(Wszystkie cytaty pochodzą z ksiażki)

środa, 12 czerwca 2013

No lato, wreszcie!


Jako, że nie ma co płakać za niebyłą wiosną, lepiej zmobilizować siły i skupić się na zaklinaniu lata. Żeby skoro już przyszło, to oby zostało. Bez chmur i burz.
Tak więc wrzucamy wakacyjną nutę, podkręcamy głośniki a maksa i wciskamy play Trzy, dwa, jeden – START!


Słuchanie Best Coast to jak wylegiwanie się na słonecznej plaży, z każdą piosenką niemal czuć piasek pod stopami I słony zapach morza. To piosenki na opalanie, albo na podróże samochodem w upalny dzień przy opuszczonych szybach. 



Piosenki o najprostszym zakochiwaniu się, rozstawaniu, tęsknocie. A wszystko to takie miłe, słodkie i beztroskie. Taki klimat kolonii, wpatrujecie się sobie w oczy w blasku gwiazd,  trzymacie za ręce, wyznajecie sobie dozgonną miłość i cały świat należy do was, mimo iż wiecie, że za trzy dni pakujemy się w autokar i wracamy do domu, do szkoły i wszystko zniknie.



Trochę radości jest w cenie w te pierwsze ciepłe wieczory. Więc słuchajcie i planujcie wakacje :)


poniedziałek, 3 czerwca 2013

Z miłości do papieru

A na Dzień Dziecka to się na przykład takie prezenty pocztą dostaje :)





Kolaże Eweliny Lebidy zobaczyłam po raz pierwszy w takiej książeczce "Dobrze zrobić coś swojego" dodawanej, jeśli mnie pamiec nie myli, do "Twojego Stylu" w okolicach Bożego Narodzenia. Gazeta została zakupiona specjalnie dla tej książeczki w ramach akcji motywowania mnie i mojej mamy do tego, by się nie bać i robić swoje, nawet jeżeli może się to wydawać ryzykowne i przerażające :)

Kolaże to jest w ogóle fantastyczna sprawa. Całe życie ubolewam nad tym, iż talentów plastycznych wszelkiej maści nie ma we mnie za grosz. I jedyną pociechę znajdywałam w kolażach. Co prawda moje nijak się mają do tego, co robi Ewelina, brak mi cierpliwości do szczegółu, a i z ładnym wycinaniem trochę na bakier, ale zaspakajają potrzebę kreatywności, która czasem atakuje mnie znienacka. Potrzebę kreatywności i potrzebę siedzenia z gazetami.

Muszę się przyznać, iż mam lekką gazetową obsesję. Jest troszkę lepiej, troszkę z tym walczę, więcej wyrzucam. Ale od dzieciństwa nie potrafię się powstrzymywać od kupowania kolejnych tygodników, czasopism, magazynów. Ostatnie pieniądze potrafię wydać w kiosku, zwłaszcza jak pojawi się coś nowego, jakiś tytuł którego nie znam. Do dziś posiadam egzemplarze zapomniane przez wszystkich, jak np. wszystkie numeru magazynu "Muza" wydawanego gdzieś w okolicach 2003-4 (pojawiło się podajże 8) czy "Swiata Filmu" (trzy numery, do dziś mi szkoda że tylko tyle).

Żywot moich gazet nie kończy się wraz z ostatnią przeczytaną stroną. Nawet najzwyklejsza wyborcza musi odleżeć swoje, zanim zdecyduję się jej ostatecznie pozbyć. Bo a nuż jeszcze będę chciała coś przeczytać. Albo o czymś zapomnę i trzeba będzie znów zajrzć. Albo pominęłam artykuł, ktory dziś wydawał mi się nieciekawy, a za tydzień może być mojej głowie niezbędny.


Część gazet trzymam latami. Pierwsze numery "Lampy", "Magazyny" gazety wyborczej, kilkadziesiąt (kilkaset?) numerów "Wysokich obcasów". Wiele w końcu wyrzuciłam, najczęściej z okazji róznych przeprowadzek, albo przemeblowań. Siadam wtedy nad swoimi stosami, biorę do ręki każdy egzemplarz i ważę. Niektóre egzemplarze znam na pamięć, już po okładce wiem dlaczego zdecydowałam się je zostawić, więc i teraz nie mogę się z nimi pożegnać. A czasem zupełnie nie potrafię odtworzyć, przeglądam kartki i nie znajduję żadnych bliskich słów, zdjęć. I te idą w odstawkę. Ale trochę smutno jest mi zawsze.

Dlatego kiedy po raz kolejny musiałam dokonać bolesnej selekcji, pociechą stała myśl, że nie muszę swoich gazet tak po prostu wyrzucić.


Przypomniało mi się, że Ewelina Lebida na swoim blogu i fejsie wspominała, iz z chęcią przyjmuje różnego rodzaju gazety i wycinki. Wysłałam jej więc swoje odrzucone egzemplarze. Bo cóż mogłam zrobić lepszego dla swoich uwielbianych papierów niż pozwolić, by ktos zrobił z nich tak piękne kolaże, jak ja nigdy nie będę potrafić? Przynajmniej mogę sobie trochę zasług przypisać, że ładne rzeczy się pojawiają dzięki mnie :) (i jeszcze te ładne rzeczy przychodzą pocztą tylko dla mnie, tak jest super!).

Kto chce więcej popatrzyć niech najlepiej wejdzie na Ewliny bloga. Bo tam radość jest podwójna: są kolaże, ale i jest poezja. A poezji zazwyczaj wszędzie za mało, więc dobrze mieć miejsce, gdzie się dostaje świeże dawki. 


To klikamy: