Wiadomość o zaręczynach Joanny Newsom, spadła mi z nieba,
gdyż od kilku dni prowadziłam poważne boje ze swoją playlistą, manewrując
pomiędzy kawałkami najnowszymi, a tymi sprzed dekad, bardzo znanymi i tymi
słyszanymi po raz pierwszy, pomiędzy radiem, youtubem a spotify próbując
znaleźć cokolwiek, co by wpasowało się idealnie mój stan ducha i umysłu i nie
wywoływało co pół minuty desperackiej reakcji „przełącz, przełącz”.
I gdy z lekką obawą zasiadałam dziś z rana przed komputerem,
spodziewając się tej samej walki i udręki, Pitchfork swoją radosną informacją o
planach matrymonialnych Joanny przypomniał mi bardzo ważną rzecz. Otóż, nikt
tak dobrze nie współgra z ambiwalencjami, wewnętrznym rozdygotaniem i chaosem
jak Joanna Newsom. Jej harfa koi nerwy, ale kiedy dodamy do tego pełen emocji
wokal, rozbudowane utwory, przepełnione napięciem mimo pozornego spokoju i
delikatności – już nie raz odkrywałam, że ta muzyka może być lekarstwem na te
wszystkie nieokreślone stany emocjonalne, kiedy nie wiadomo o co chodzi, co
dokładnie nas uwiera, ale uwiera i nie chce odpuścić.
Joanna Newsom wzbudziła zamieszanie w 2006 roku swoją płytą „Ys”.
Do dziś z czytanych w tamtym czasie recenzji pamiętam zachwyty nad pięknością grającą
na harfie i baśniowym klimatem piosenek, co sprawiło, iż do dziś w mej głowie istnieje jako wyobrażenie olśniewającego elfa wyrwanego wprost ze świata Śródziemia. W tamtym czasie jednak
głównie na czytaniu recenzji się skończyło, przesłuchawszy kilka utworów
zrezygnowałam z dalszego poznawania tej pani.
I wstyd przyznać, mogłoby tak do dziś pozostać, gdyby nie
wątki plotkarsko-romansowe i jej związek, a przede wszystkim rozstanie, z królem
folku Billem Callahanem. Ponieważ w tamtym czasie moje uzależnienie od piosenek
Callahana przeżywało swoje apogeum, zaintrygowało mnie, kim jest osoba, która
zdobyła jego serce (choć na chwilę). Ponadto, owo rozstanie było inspiracją dla
kolejnego albumu Joanny, 3-płytowego wydawnictwa „Have one on me” (2010), który
pozwolił mi na dobre zachwycić się jej dokonaniami. Słowa wypełniające te
utwory, splatające się w przejmujące opowieści, których nie sposób na raz ogarnąć, czy podśpiewywać
przy zmywaniu naczyń, ale które z każdym nowym przesłuchaniem przyprawiają o
dreszcze i wymuszają chwilę zatrzymania (właśnie dla takich tekstów powstała strona songmeanings).
I to też jest siła Joanny Newsom – nawet przesłuchana
kilkanaście czy kilkadziesiąt razy płyta, może przy kolejnym odtworzeniu wydać
nam się znów nowa i intrygująca, właśnie przez to, iż nie sposób zapamiętać
wszystkich elementów tworzących te utwory, ich skomplikowanej konstrukcji,
zwrotów nastroju, słów.
Muzyka Joanny Newsom nie jest najłatwiejsza i nie zawsze jest
z nią po drodze. Kilkunastominutowe utwory mogą zniechęcać, harfa i rozbudowane
teksty po pierwszych zachwytach mogą wydawać się monotonne. Warto jednak
pamiętać o baśniowej Newsom, dawać jej kolejne szanse, szukać dla niej
odpowiedniego dnia, pory roku, spokoju, kiedy będzie można bardziej przyjrzeć się
jej słowom i dźwiękom. Jak już pisałam na początku, dla mnie okazała się być
idealna towarzyszką na Dni Nie, dni rozdrażnionego umysłu i bezprzyczynowej
niechęci do świata. Zagubione piosenki na zagubione emocje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz