wtorek, 26 lutego 2013

Muzyczny wtorek prosto z baśni czyli smutna pani z harfą


Wiadomość o zaręczynach Joanny Newsom, spadła mi z nieba, gdyż od kilku dni prowadziłam poważne boje ze swoją playlistą, manewrując pomiędzy kawałkami najnowszymi, a tymi sprzed dekad, bardzo znanymi i tymi słyszanymi po raz pierwszy, pomiędzy radiem, youtubem a spotify próbując znaleźć cokolwiek, co by wpasowało się idealnie mój stan ducha i umysłu i nie wywoływało co pół minuty desperackiej reakcji „przełącz, przełącz”.

I gdy z lekką obawą zasiadałam dziś z rana przed komputerem, spodziewając się tej samej walki i udręki, Pitchfork swoją radosną informacją o planach matrymonialnych Joanny przypomniał mi bardzo ważną rzecz. Otóż, nikt tak dobrze nie współgra z ambiwalencjami, wewnętrznym rozdygotaniem i chaosem jak Joanna Newsom. Jej harfa koi nerwy, ale kiedy dodamy do tego pełen emocji wokal, rozbudowane utwory, przepełnione napięciem mimo pozornego spokoju i delikatności – już nie raz odkrywałam, że ta muzyka może być lekarstwem na te wszystkie nieokreślone stany emocjonalne, kiedy nie wiadomo o co chodzi, co dokładnie nas uwiera, ale uwiera i nie chce odpuścić.


Joanna Newsom wzbudziła zamieszanie w 2006 roku swoją płytą „Ys”. Do dziś z czytanych w tamtym czasie recenzji pamiętam zachwyty nad pięknością grającą na harfie i baśniowym klimatem piosenek, co sprawiło, iż do dziś w mej głowie istnieje jako wyobrażenie olśniewającego elfa wyrwanego wprost ze świata Śródziemia. W tamtym czasie jednak głównie na czytaniu recenzji się skończyło, przesłuchawszy kilka utworów zrezygnowałam z dalszego poznawania tej pani. 

I wstyd przyznać, mogłoby tak do dziś pozostać, gdyby nie wątki plotkarsko-romansowe i jej związek, a przede wszystkim rozstanie, z królem folku Billem Callahanem. Ponieważ w tamtym czasie moje uzależnienie od piosenek Callahana przeżywało swoje apogeum, zaintrygowało mnie, kim jest osoba, która zdobyła jego serce (choć na chwilę). Ponadto, owo rozstanie było inspiracją dla kolejnego albumu Joanny, 3-płytowego wydawnictwa „Have one on me” (2010), który pozwolił mi na dobre zachwycić się jej dokonaniami. Słowa wypełniające te utwory, splatające się w przejmujące opowieści, których nie sposób na raz ogarnąć, czy podśpiewywać przy zmywaniu naczyń, ale które z każdym nowym przesłuchaniem przyprawiają o dreszcze i wymuszają chwilę zatrzymania (właśnie dla takich tekstów powstała strona songmeanings). 

I to też jest siła Joanny Newsom – nawet przesłuchana kilkanaście czy kilkadziesiąt razy płyta, może przy kolejnym odtworzeniu wydać nam się znów nowa i intrygująca, właśnie przez to, iż nie sposób zapamiętać wszystkich elementów tworzących te utwory, ich skomplikowanej konstrukcji, zwrotów nastroju, słów.



Muzyka Joanny Newsom nie jest najłatwiejsza i nie zawsze jest z nią po drodze. Kilkunastominutowe utwory mogą zniechęcać, harfa i rozbudowane teksty po pierwszych zachwytach mogą wydawać się monotonne. Warto jednak pamiętać o baśniowej Newsom, dawać jej kolejne szanse, szukać dla niej odpowiedniego dnia, pory roku, spokoju, kiedy będzie można bardziej przyjrzeć się jej słowom i dźwiękom. Jak już pisałam na początku, dla mnie okazała się być idealna towarzyszką na Dni Nie, dni rozdrażnionego umysłu i bezprzyczynowej niechęci do świata. Zagubione piosenki na zagubione emocje.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz