sobota, 10 stycznia 2015
środa, 26 lutego 2014
Piosenki, które bolą
Do napisania o tej, nie nowej już przecież płycie (wydana w 2012 roku), zbieram się już od dawna. Kłopot z nią jest taki, iż słuchanie je niemal gwarantuje obniżenie nastroju i lekkie stany depresyjne. A to niezbyt działa na motywację i pisanie. Ale kiedy myślę o piosenkach o miłości - Soko pojawia się u mnie natychmiast.
Niewiele znam tak emocjonalnych piosenek, jak te, które
nagrała Soko na swoją debiutancką płytę „I wish I was an alien”. Nie da się ich
słuchać obojętnie. Wgryzają się w umysł i ciało.
To tak jak z niektórymi filmami - czasem po obejrzeniu jeszcze przez jakiś czas nie możemy wrócić do siebie. Nigdy wszystko jest w porządku, niby wyszliśmy już z kina, niby jesteśmy już w swoim życiu. A jednak coś nas trzyma i nie pozwala się do końca uśmiechnąć.
Z tą płytą jest podobnie. Napięcie, które towarzyszy podczas słuchania, nie odchodzi nawet gdy już wyłączymy odtwarzacz. Dlatego ciężko potraktować tę płytę jako muzykę tła. Słuchanie jej wymaga poświęcenia uwagi.
Już przy pierwszym odsłuchaniu tej płyty czułam całkiem spory
dyskomfort. Miałam wrażenie, jakbym podsłuchiwała czyjeś zwierzenia podczas
terapii albo czytała bardzo osobisty pamiętnik. Taka niezręczność, kiedy przez
przypadek odkrywasz czyjeś sekrety, czyjąś najbardziej wrażliwą i bezbronną
stronę. I choć wiem, że to pułapka, by traktować wszystkie teksty, literaturę,
poezję jako autobiograficzną, tutaj nie potrafię się powstrzymać. Takich
tekstów nie można po prostu wymyślić. Takich uczuć nie można sobie tylko
wyobrazić, by opisać w taki sposób. I właśnie ta szczerość sprawia, że mimo początkowego dyskomfortu, nie można się od tej płyty oderwać.
Piosenki z płyty „I wish i was an alien” to piosenki o tęsknocie
i złudzeniach. To historia wychodzenia z miłości. Radzenia sobie
z uczuciem, które nie przemija, mimo czasu, mimo braku kontaktu. Może to moja nadinterpretacja, ale mam wrażenie że te piosenki napisane są z myślą o jednej i wciąż
tej samej osobie. I o próbie zapełnienia pustki i poradzenia sobie z rozpaczą
teraz, gdy tej osoby już nie ma i godzeniu się z faktem, że już nie ma powrotu.
Teksty Soko są proste i bezpośrednie. Wyszeptane dziecięcym
trochę głosem robią piorunujące wrażenie. Kiedy słyszę słowa „and I can tell that you didn’t had to face your
mother losing her lover without saying goodbye cause she didn’t have the time”,
za każdym razem robi mi się troche chłodniej.
Tym co dla mnie jest też wyjątkowo trudne przy słuchaniu tej
płyty, to obraz związku, który się z niej wyłania. Uzależnienie,
współuzależnienie, przemoc psychiczna, autodestrukcjia, zatracenie,
desperacja.
You told me if I'm nice we would be together– słuchanie tego fragmentu rozdziera mi serce, tak znajome jest to emocjonalne uwikłanie, tak wiele razy przerabiane przeze mnie, czy znanych mi ludzi.
So I'm doing my best but we're not
You told me if I'm nice we would be together
and you would be nice to
To nie jest miłość, której zazdrościmy, marząc „chciałabym
przeżyć cos takiego choć raz”. W tych tekstach widzimy, że nawet gdy to uczucie
trwało, oparte było raczej na cierpieniu niż szczęściu. I że klęska była
nieuchronna.
I może dlatego tak trudno przejść obojętnie obok tych utworów i wyrzucić je z pamięci. Choć w nastroju tej płyty można znaleźć pewien spokój czy akceptację, nie ma w niej nadziei. Jedynie rezygnacja i zgoda na niekończący się smutek.
PS. Niektórzy z was mogą pamiętać Soko z piosenki, która zrobiła
z niej internetową gwiazdę – „I’ll kill her”. Piosenka o ekstremalnej zazdrości
i chęci pozbycia się rywalki. Sama Soko przyznaje w wywiadach, ze nie cierpi
tej piosenki i nigdy jej nie grywa na koncertach. Dlatego pomijam ten utwór, a
kto mimo wszystko chce sobie przypomnieć niech szuka w googlach :)
niedziela, 23 lutego 2014
poniedziałek, 17 lutego 2014
Wybierz dobrze
Mówi się o tym, że dużym problemem osób samotnych jest to, że mają zbyt duże wymagania. Stawiają zbyt wysoko poprzeczkę i nikt nie może doskoczyć. Szczerze mówiąc, w swoim świecie i swoim otoczeniu spotykam się często z czymś odwrotnym: z brakiem wymagań. Z samotnością tak dotkliwą i męczącą, że ktokolwiek kto pojawi się by przerwać ją choć na chwilę rośnie w oczach i obrasta ideałem. Z postawą: wszystko mi jedno, byle by mnie chciał!
Właśnie dlatego posluchajcie pani Alexandry Redcay. Mówi tylko rację, taką 100% rację. Taką, którą
najtrudniej potem w życiu zrealizować, ale trzeba, trzeba się nauczyć.Więc dopóki nie wejdzie wam w krew, słuchajcie w kółko, słuchajcie przed każdą randką:
poniedziałek, 3 lutego 2014
Enough said
Pozostając w temacie, wczoraj z przyjemnością obejrzałam film "Enough said" napisany i wyreżyserowany przez Nicole Holofcener. Historia randkowania dwóch osób po przejściach, w średnim wieku nie jest może zbyt oryginalna. Ale w przeciwieństwie do prostych komedii w stylu "Must love dogs" czy "Something's gotta give", tutaj bohaterowie są wiarygodni, a ich rozterki bardzo ludzkie.
Przede wszystkim wybija się postać grana przez Jamesa Gandolfini - jego brzuchaty Albert jest naprawdę niechlujny, niedbały i może wzbudzić irytację. Zresztą, obydwie postaci mają ewidentne wady i popełnia prawdziwe, głupie błędy. Są po prostu normalni, a nie udawanie normalni jak to zwykle bywa w Hollywood.
To co jednak najfajniejsze w tym filmie, to zwrócenie uwagi na to, jak bardzo nasze postrzeganie innej osoby może być zależne od różnych wpływów. I nieważne, że nie ma mowy o obiektywizmie, wiadomo żę to czysta iluzja. Ale nasza subiektywna ocena może nie być wcale taka całkiem "nasza". Bardzo trudno samemu sobie zaufać, swoim myślom i uczuciom. Zwłaszcza, jeśli doświadczyło się już złamanych serc i odrzucenia. Pozostaje jakaś obawa - a może znowu się mylę? może on/ona wcale nie jest taki fajny jak mi się wydaję? I zawsze pozostaje jakieś pole do nieskończonej analizy siebie, drugiej osoby i wszystkiego pomiędzy. Pole do tego, by wątpić w swój osąd sytuacji, by szukać potwierdzeń na zewnątrz, szukać sposobu, by ktoś/coś rozwiązało za nas zagadkę, co powinniśmy czuć i co powinniśmy myśleć. Żeby było dla nas jak najbezpieczniej.
PS. A tak przy okazji, bardzo miło było trafić na film wyreżyserowany przez kobietę - wciąż ogromna rzadkość. Więc jak już się takie szczęście pojawiło, to zostwiam jeszcze fragment ikonografiki o kobietach filmie, tak żeby nie zapominać że ideału wciąż nie ma. Jak ktoś chce całość to niech szuka tutaj
Etykiety:
film,
miłość,
nicole holofcener
niedziela, 2 lutego 2014
Czas na luty, czas na miłość
Ostatnio bardzo wiele czasu zajmuje mi rozkminianie wielkiej tajemnicy: jak
ludzie znajdują miłość?
Zaczęło się od bardzo niewinnego pytania, które każdemu kto przez jakiś czas
żyje sobie sam pojawia się w głowie: "jak by tu kogoś poznać?"
Paplalala |
No a potem lawina ruszyła, pytania mnożą się i końca nie widać.
jak wiedzieć, że poznało się osobę, której można zaufać, z którą można
zbudować jakąś przyszłość? jak to się dzieję, że umawiamy się z osobami, które
wcale nie są dla nas odpowiednie? i robimy to w kółko, nie zrażając się
porażkami? jakie mieć wymagania, jakich nie mieć? jak się zachowywać - grać w
gierki, flirtować, podrywać, czy postawić wszystko na jedną kartę i być sobą po
prostu? jak poznać czy nam zależy, czy to po prostu przedłużająca się samotność
zniekształca nam postrzeganie? wierzyć czy nie wierzyć, że wielka prawdziwa
miłość jest potrzebna do szczęścia? a może spojrzeć na to praktycznie, robić
listy za i przeciw, wybrać kogoś po prostu wystarczająco ok? czy ważniejsze
jest to, jak czujecie się na ekscytującej randce, czy to, że lubicie oglądać te
same seriale? czy jak już się raz spotkało kogoś, z kim jest dobrze, to czy
warto marnować czas i szukać jeszcze dalej? skoro i tak wszystko zależy od
przypadku, to czemu tak łatwo dajemy się nabrać na iluzję przeznaczenia
i drugiej połówki i tego jednego jedynego? czy faktycznie, zgodnie ze statystyką części osób po prostu się nie uda i pozostaną sami? itp.?
i takie tam.
Ogólnie, od prywatnej strony chodzi o to, że zanim pozwolę sobie cokolwiek
poczuć, muszę przeanalizować sytuację na miliony sposobów. Więc ostatnio
analizuję miłość. Bo kiedyś musiało do tego dojść :)
Porysunki |
A że już mi głowa od tego się gotuję, przyda się co nieco zapisać i
uporządkować. No i mamy luty i już są te walentynki, to nawet czasowo temat się
zgadza.
Więc sobie czytam ostatnio, oglądam filmy, uważnie wsłuchuję się w teksty
piosenek, dręczę znajomych pytaniami "a jak to było u was?" i mam
czujki wystawione na jakiekolwiek źródła wiedzy i informacji. Moją uwagę
przykuła więc okładka najnowszego Glamoura, zapowiadająca w środku m.in. Marketing
miłości – czyli jak znaleźć męża. Zajrzałam więc zaciekawiona i lekko
podekscytowana, że może wreszcie odkryję sekret jak to się robi.
Piksele |
I cóż? Znalazłam
rady typu:
faceci lubią: włosy do ramion, powiewające sukienki, zadbane paznokcie…
Nie lubią: krótkich włosów, luźnych ubrań…
Hmm.
Serio? takie zasady? Chcesz znaleźć kogoś, kto cię będzie
kochał to wyglądaj tak jak statystyka mówi, że jest
najkorzystniej?
To naprawdę smutne, że piszą takie rzeczy, bo wiem że wiele dziewczyn (i nie
oszukujmy się, ja tu wyjątkiem nie jestem) naprawdę wpada w rozpacz, że
jakakolwiek niestandardowość w ich wyglądzie jest powodem ich nieszczęścia w
miłości. Więc wierzą, że tylko jeśli zmienią fryzurę, schudną, zrobią perfekcyjny makijaż,
ukryją ciało pod zmyślnym strojem – tylko wtedy mogą liczyć, ba! Tylko wtedy zasługują
na jakiekolwiek zainteresowanie i uczucie.
A jak nie to samaś sobie winna.
Jeszcze mi się jedna mądrość z glamoura przypomniała! Pod tym spisem co
mężczyźni nie lubią a co lubią (swoją drogą, i dla nich to lekko obraźliwe),
padła jeszcze sentencja:
„Nie ma brzydkich kobiet, są tylko leniwe”.
I wszystko jasne.
Więc tak. Glamour zalicza faila, a mi nie pozostaje nic innego, jak szukać i
kminić dalej.
Efekty wkrótce :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)